O zdjeciu aktora

AUTOR: Grzegorz Ćwiertniewicz
FOT.: Mat. prasowy
Zdzisław Kuźniar



Za Brauna - to był teatr!

Ze Zdzisławem Kuźniarem, aktorem teatralnym i filmowym, rozmawia Grzegorz Ćwiertniewicz

Urodził się Pan w Gdańsku…

Tak, ale tylko się tam urodziłem. Mój ojciec pracował w dyrekcji kolei państwowych. Sprawował nawet jakąś bardzo wysoką funkcję. Jak na owe czasy, był dobrze wykształconym człowiekiem. Przenieśli go służbowo do Torunia.

Miał Pan osiem lat, kiedy wybuchła druga wojna światowa.

Tak. Mieszkaliśmy już wtedy w Toruniu. Kiedy wybuchła wojna, chodziłem do pierwszej klasy.

Jak okres ten zapisał się w Pańskiej pamięci?

Pamiętam wszystko tak, jak gdyby wydarzyło się to wczoraj: samoloty, naloty, przewóz ludzi w wagonach towarowych, mobilizacja. Ojca zabrali do wojska. Matka wpadła w rozpacz, bo została sama z pięciorgiem dzieci. Po trzech dniach ojciec wrócił. Zastanawiał się, co ma z sobą zrobić. Zapadła decyzja o wyjeździe do Rzeszowa. Ojciec kupił jedną część wozu. Załadowaliśmy na nią najważniejszy dobytek. Najmłodsze rodzeństwo usiadło na furze, a reszta ciągnęła wóz. Czasem ktoś nas podwiózł, czasem ktoś doczepił do furmanki. Trzeba było bardzo uważać ze względu na naloty. Wypadało jechać albo w nocy, albo chować się po rowach. Udało nam się przeżyć tę gehennę. Po dwóch tygodniach dojechaliśmy do Rzeszowa, w rodzinne strony ojca, do Staromieścia. Zamieszkaliśmy u ciotki, ale miała ona tylko jedną izbę. Zajęliśmy tzw. duży pokój. Nie było w nim podłogi, tylko klepisko. Na noc sypało się słomę, a na dzień zmiatało się ją pod ścianę. Tak się mieszkało. Było to bardzo uciążliwe. Na początku ciotka bardzo się cieszyła, ale później pojawiły się problemy: tyle dzieci, nie było co jeść. Przeszliśmy straszną biedę…

Co działo się później?

Wyprowadziliśmy się od ciotki. Po wyzwoleniu ojciec uruchomił wybudowany wcześniej młyn parowy, na wsi, za sprzedany majątek mamy. Dopóki młyn chodził, w domu panował dobrobyt. W końcu komuniści "poprosili" ojca, aby przekazał młyn spółdzielni. Ojciec był strasznie zadziorny i powiedział, że młyn trafi w ich ręce, ale po jego trupie. Zamknęli go w więzieniu. Tak zaczęła się nasza bieda. Ojciec spędził w nim rok. Stracił zdrowie. Jak wyszedł, imał się różnych zajęć. Ja i moje rodzeństwo chodziliśmy do szkoły muzycznej. Wszyscy graliśmy na jakichś instrumentach. Wykorzystywaliśmy te umiejętności, jeżdżąc po wsiach i grając na zabawach. Handlowaliśmy mydłem, tytoniem. W ten sposób zarabialiśmy na życie. Była taka bieda, że wręcz krępuję się o tym mówić. Kiedy ojciec zmarł, matka została całkiem sama. W końcu matka rozesłała nas po gospodarstwach, żebyśmy zarabiali: pomagaliśmy gospodarzom w codziennych czynnościach, pasaliśmy krowy…

Mimo okropnej biedy, nigdy nie zrezygnował Pan z edukacji.

Nie. W końcu pojechaliśmy na studia. Każdy z nas musiał sobie jakoś radzić. Matka została w tej biedzie sama, a my nie mogliśmy jej pomóc. Nigdy nie zapomnę paczek, które mi wysyłała. Najczęściej znajdował się w nich chleb, bo nie było co jeść. Brat, który był w wojsku, również przywoził chleb. Przeżyliśmy taką biedę, że jeszcze na studiach moim marzeniem było najeść się. Wszyscy ukończyliśmy studia! Jeden brat górnictwo na AGH, drugi jest doktorem prawa, a najmłodszy - elektrykiem. Najstarsza siostra studiowała filologię romańską, młodsza - historię. Ja skończyłem szkołę teatralną. Moja rodzina nie sprzyjała komunizmowi. Rewidowano nas. Brata zamknęli. Przypisali mu jakieś akcje. Jednocześnie chcieliśmy skończyć studia, więc tę władzę ludową trzeba było jakoś czasem kokietować.

Wybór szkoły teatralnej był świadomy czy też zdecydował o nim przypadek?

Po ukończeniu szkoły średniej nie za bardzo wiedziałem, co zamierzam robić. Chciałem pójść na kurs księgowości, o którym przeczytałem w gazecie. Zależało mi na jakiejś stabilizacji. Okazało się, że nie było już miejsc. Nawiasem mówiąc - o matematyce nie miałem zielonego pojęcia. Na drugi dzień dowiedziałem się o naborze do szkoły teatralnej. Kolega, któremu o tym powiedziałem, wyśmiał mnie. Postanowiłem udowodnić mu, że się do niej dostanę. Zdałem egzamin, ale tylko dzięki znajomemu, który był w komisji. Przestrzegano wówczas limitu przyjęć inteligentów, robotników i chłoporobotników. Ja byłem synem inteligenta, ale żeby zostać przyjętym napisałem, że mam pochodzenie robotniczo-chłopskie. Dostałem się. Na początku to była walka: ja - chłopak ze "wsi", a tu wielki świat - teatr, koledzy, którzy już gdzieś wcześniej grali. Ale pracowałem i wyszedłem na swoje.

Jak rodzice przyjęli wiadomość, że zamierza Pan uczyć się w szkole aktorskiej?

Moja matka była prostym człowiekiem. Miała dla nas dużo tolerancji. Ojciec był natomiast bardzo stanowczy. Nikomu nie mówiłem, że jadę na egzaminy. W końcu ojciec zdenerwował się i wymógł na mnie, abym powiedział, na jakie studia się wybieram. Nie przyznałem się. Chyba od matki dowiedział się, że pojechałem do Krakowa. Chciałem zdawać też do wyższej szkoły muzycznej. Taki miałem w zasadzie nakaz. Ukończyłem bowiem liceum pedagogiczne. Otrzymałem nawet zawiadomienie o terminie egzaminu. Ale na szczęście miałem kolegę, który był delegatem ministra szkół wyższych i poszedłem do niego z prośbą o przepisanie do szkoły teatralnej. Dał mi właściwe skierowanie.

W 1955 roku ukończył Pan Państwową Wyższą Szkołę Teatralną i już w tym samym roku związał się z Teatrem Polskim w Poznaniu (Teatry Dramatyczne), na deskach którego zadebiutował rolą kamerdynera w spektaklu "Intryga i miłość" w reżyserii Aleksandra Gąssowskiego…

Wtedy były nakazy pracy. Wykładowcą Wydziału Aktorskiego PWST w Krakowie był Władysław Woźnik, który w latach 1951-53 pełnił funkcję dyrektora Teatru Polskiego w Poznaniu. Kiedy byłem już na czwartym roku, rozmawiałem z nim. Powiedział mi, że dobrze by było, gdybym poszedł do Poznania. Wtedy dyrektorem teatru był Aleksander Gąssowski Próbowałem skontaktować się z nim telefonicznie. Okazało się, że jest w ministerstwie. Zadzwoniłem więc do ministerstwa. Po długich poszukiwaniach, poproszono go do telefonu. Zwróciłem się do Gąssowskiego o nakaz pracy w jego teatrze. Rozpłynął się. Wpadł w euforię, że wszyscy chcą z nim współpracować. Poruszył całe ministerstwo. Dostałem skierowanie do Poznania. Szybko znalazłem się w radzie artystycznej tego teatru, od razu grałem króla w "Cydzie" i w "Intrydze i miłości" - osiemdziesięcioletniego kamerdynera, którego zagrałem jako młody chłopak, zaraz po szkole teatralnej. W Poznaniu grałem wszystko - "od Hamleta do krowy".

Po pięciu latach pojechał Pan do Gdańska i przez rok występował w Teatrze Wybrzeże. Zagrał Pan w "Weselu" i w "Życiu i śmierci króla Jana" w reż. Jerzego Golińskiego oraz w "Królowej Przedmieścia" w reż. Jerzego Uklei. Zastanawiam się, dlaczego nie zdecydował się Pan związać z Gdańskiem na stałe?

Tak, pojechałem do mojego rodzinnego Gdańska. Dyrektorem Teatru Wybrzeże był mój kolega z wyższego roku - Jerzy Goliński. Myślałem, że funkcję tę pełni wtedy Hübner i że to z nim się spotkam. W teatrze występowali wówczas m.in. Bobek Kobiela, Zbyszek Cybulski i Zdzisław Maklakiewicz. Okazało się, że znalazłem się u Golińskiego. Ponieważ wyszedłem z teatru, w którym byłem doceniany, czułem się zbyt pewny. Któregoś razu dyrektor zaprosił mnie na rozmowę i powiedział, że udaję wielkiego artystę i po roku mnie zwolnił. Zacząłem zastanawiać się, co dalej robić. Do Sopotu, do Grand Hotelu, przyjeżdżał Adolf Chronicki. Postanowiliśmy z kolegą zaangażować się u niego. Umówiliśmy się z nim. Był zadowolony, że chcemy z nim współpracować. Podpisaliśmy umowę i znaleźliśmy się w Teatrze Rozmaitości we Wrocławiu.

Jaki był wtedy Teatr Rozmaitości?

Będąc jeszcze na Wybrzeżu, napisałem list do Jakuba Rotbauma, żeby zaangażował mnie do Teatru Polskiego. Odpisał, że jest już trochę za późno, ale zaproponował, żeby wrócić do rozmów w następnym sezonie. Nie mogłem czekać. Machnąłem ręką i poszedłem do "Rozmaitości". To był bardzo dobry teatr, teatr dla każdego, z fantastycznym zespołem, który tworzyli m.in. Igar, Chronicki, Dewoyno, Zbyszewska. Podobało mi się to, co robili. Grano w nim wszystko. Obsługiwaliśmy całe województwo.

Z czasem zmieniono nazwę teatru na Teatr Współczesny…

Teatr Współczesny był wybitnym teatrem. Za Witkowskiego i Brauna to był najlepszy teatr w Polsce. Mieliśmy Jarockiego, mojego kolegę ze studiów, który pracował tutaj przez siedem lat na pół etatu. Jego przedstawienie "Paternoster" było objawieniem. Zrealizował fantastyczną "Pluskwę". Był Witkowski, który wprowadził teatr Artaud, teatr okrutny. Wystawił "Samuela Zborowskiego" - ze mną w roli głównej. Stworzył on teatr pasjonujący, w zasadzie, jeśli chodzi o ekspresję, to nawet taki trochę naturalistyczny. Za Brauna - to był teatr! Według mnie - najlepszy! Czysty, estetyczny i intelektualny. Wiele u niego nie grałem, trzymał mnie "pod kloszem". Dopiero w chwili gdy opuścili go jego przyjaciele, zaczął proponować mi role. Odmawiałem. Za Brauna jeździliśmy dużo za granicę. Za Lesienia "Współczesny" był teatrem dla ludzi. Prochyra też radził sobie całkiem nieźle.

Mieszka Pan we Wrocławiu już od ponad pięćdziesięciu lat. Choć nęcono Pana różnymi propozycjami, nigdy nie opuścił Pan tego miasta. To tutaj otrzymał Pan liczne nagrody: Zasłużony dla Dolnego Śląska (1972), nagrodę Towarzystwa Miłośników Wrocławia (1974), wyróżnienie Towarzystwa Miłośników Wrocławia za wybitne osiągnięcia aktorskie (1987) czy nagrodę Towarzystwa Przyjaciół Wrocławia za wybitne osiągnięcia artystyczne (2003).

Aby utrzymać się w komunie, trzeba było tę władzę ludową trochę jednak kokietować, w każdym razie - nie przeszkadzać jej. Dziś wszyscy się tego wypierają. Dostałem nie tylko odznaczenie Zasłużony dla Dolnego Śląska, ale otrzymałem także Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Nie wspomnę już o Złotym Krzyżu Zasługi. Jacek Weksler prowadził w latach osiemdziesiątych Teatr Wędrujący. Wciąż powtarza, że było to najważniejsze wydarzenie w jego życiu. Teatr ten nie polegał na graniu, ale na byciu. Zrobiliśmy "Wesele" bez Panny Młodej. Pamiętam, że Boguś Kierc pisał teksty. W stanie wojennym zrobiliśmy jakieś trzy przedstawienia i jeździliśmy z nimi po wsiach, po całym województwie. Województwo pilskie objechaliśmy dwukrotnie. Dostałem nawet odznaczenie "Zasłużony dla Województwa Pilskiego" i nawet miałem tam zagwarantowany darmowy pochówek. Nie przywiązuję do tych nagród żadnej wagi.

Powiedział Pan, że nie przywiązuje wagi do przyznanych nagród. A zeszłoroczna Nagroda Prezydenta Wrocławia za monodram "Ja, Feuerbach", który zaprezentował Pan podczas Wrocławskich Spotkań Jednego Aktora?

Ktoś wpadł na pomysł, żeby dać nagrody.

Nie traktuje Pan tej nagrody w kategoriach wyróżnienia za działalność artystyczną?

Nie. Jedyną nagrodę, którą sobie cenię jest Nagroda I stopnia Przewodniczącego Komitety ds. Radia i Telewizji za spektakl Teatru Faktu "Proces Rudolfa Hoessa" (1980). Cenię sobie również Nagrodę Główną za film "Niedziela Barabasza", którą zdobyliśmy na Międzynarodowych Dniach Filmu Sportowego Oberhausen.

Ale do samego monodramu ma Pan duży sentyment?!

Teraz ogromny! W swojej recenzji uchwycił pan sens mojej obecności na scenie. Odpowiedział pan na ważne pytania.

Zależało mi na podkreśleniu, że jako wybitny aktor stworzył Pan wybitną kreację.

Nigdy nie myślałem o sobie w kategoriach wybitności.

Czy Pana udział w "Pożegnaniu jesieni" w reż. P. Siekluckiego, "Trans-Atlantyku" w reż. J. Tumidajskiego, "Ziemi obiecanej" i "Sprawie Dantona " w reż. J. Klaty, nie wynika z chęci "zaklęcia siebie w teatrze", nie jest próbą ucieczki przed losem Feuerbacha?

Nie, absolutnie. Występuję, bo jestem o to proszony. Zagrałem w przedstawieniach Klaty. Decydowałem się wielokrotnie na gościnne występy. Ze "Sprawą Dantona" byliśmy i w Buenos Aires, i w Paryżu, i w Dublinie, i w Madrycie, i w Brukseli, i w Moskwie, i w Berlinie. To wszystko dzięki Klacie, któremu wiele zawdzięczam, nie tylko artystycznie.

W jakim przedstawieniu będzie można podziwiać Pana kunszt w niedawno rozpoczętym sezonie?

Weronika Szczawińska wyreżyseruje we "Współczesnym" "Niewidzialnego chłopca". To niepublikowany i niewystawiany dotąd utwór dramatyczny Tymoteusza Karpowicza. Zagram w tym przedstawieniu jedną z ról. Próby rozpoczną się 2 grudnia 2014 toku.